Depresja? Co to takiego? Czy naprawdę istnieje czy to tylko zwykłe zmęczenie?
Nie jestem psychologiem ani psychiatrą, obecnie jestem w trakcie szkolenia na coacha więc moje wiadomości z wielu dziedzin wymagają jeszcze doszlifowania. Ale depresję przerobiłam na sobie i jeżeli tym wpisem pomogę choć jednej osobie, która mierzy się z tym problemem na co dzień, to będę się ogromnie cieszyć. Depresja według słownika języka polskiego to: „stan psychiczny cechujący się przygnębieniem, obojętnością wobec wszystkiego i utratą chęci życia będący rezultatem choroby lub negatywnych przeżyć”. Dla mnie faktycznie depresja to był czas ogromnego przygnębienia i smutku, miałam wrażenie, że wciąga mnie czarna otchłań, bez dna i bez końca. Nie miałam ochoty na nic. Najchętniej leżałabym w łóżku patrząc całymi dniami w sufit. O czytaniu książek czy oglądaniu filmów nie było mowy, bo mój stan sprawiał, że nie tylko nie byłam niczym zainteresowana, ale przede wszystkim
nic do mnie nie docierało. To był jeden z najtrudniejszych okresów w moim życiu. Miałam malutkie dziecko w domu, które potrzebowało mamy a ja nie
byłam w stanie kiwnąć palcem wokół siebie nie mówiąc już, że zajmowanie się dzieckiem mnie po prostu przerastało. Myślałam, że moje życie jest już
skończone, że nikomu nie jestem potrzebna i w sumie najlepiej dla wszystkich będzie jak zniknę. Tak, zniknę. Byłam przekonana, że to rozwiązanie wszystkich problemów. W sumie to mi nawet nie zależało.
Kiedy się zorientowałam po raz pierwszy?
Nie od razu. O nie. Nie myśl sobie, że wiedziałam z miejsca, że coś jest nie tak. To się działo stopniowo. Stopniowo odsuwałam się od wszystkich, stopniowo izolowałam, ponieważ depresja się odezwała w bardzo trudnym momencie mojego życia to na początku myślałam, że to jest skutek tych doświadczeń.
Tymczasem coraz częściej rozmawiając z bliskimi mi w tamtym czasie kobietami, słyszałam hasła typu: „Ty chyba masz depresję”. Raz się śmiałam, raz płakałam, wszystko doprowadzało mnie do łez. Ale ja nie przyjmowałam w tamtym czasie żadnego argumentu. Myślałam, że przesadzają, że im się tylko wydaje. Potem mój partner zaczął coraz częściej mówić, że potrzebuję pomocy, w międzyczasie odwiedziła mnie Health Visitor, a ona akurat przeprowadzała standardowy test dla młodych matek na depresję. Wynik wyszedł na pograniczu. Dla mnie chwilą przełomową było, kiedy na lotnisku w Amsterdamie, wracając od mojej bliskiej Koleżanki, stojąc w kolejce, zastanawiałam się czemu jeszcze żyję i właściwie po co. W tamtej chwili doszłam do wniosku, że najlepiej by było, gdyby mnie nie było. To była dłuższa chwila, po której się zorientowałam, że trzeba działać, że mam dziecko i choć nie wydaje mi się, że powinnam coś z tym zrobić to jednak powinnam. Tym bardziej, że wracałam po kilku dniach cudownej podróży i bawiłam się naprawdę dobrze (tak myślę z perspektywy lat).
Wróciłam do Szkocji i postanowiłam szczerze porozmawiać z moją Health Visitor, czułam, że jestem na skraju wyczerpania emocjonalnego i fizycznego. Uważałam, że wiele ryzykuję mówiąc Jej jak jest, bo tyle się słyszy o social services w Wielkiej Brytanii i byłam szczerze przerażona, że zabiorą mi dziecko, ale miałam wyjście albo szukać pomocy albo czekać aż dotknie mnie samą koniec. Opowiedziałam Jej zatem o wszystkich moich dolegliwościach, o
doświadczeniach z przeszłości, które powróciły jak bumerang i o tym, że trudności z jakimi walczyłam w danym momencie wspomogły mój stan, ale nie
wpłynęły na niego bezpośrednio. Co ważne to to, że w tamtym czasie studiowałam więc co poniektórzy sceptycy uznali, że za dużo na siebie wzięłam.
Niestety mój stan był wynikiem bardziej traumatycznych przeżyć z przeszłości. Nie o tym jest jednak ten wpis. Zostałam natychmiast skierowana do terapeuty i do lekarza, który przepisał mi delikatne leki, żebym mogła w miarę radzić sobie z problemem i ogarniać swoje obowiązki na co dzień.
Terapia okazała się przełomowa. Zrozumiałam bardzo wiele z tego co się wydarzyło, wybaczyłam sobie i winowajcom. To nie znaczy, że mój stan poprawił
się od razu. To po prostu oznacza tyle, że czuwał nade mną ktoś, kto rozumiał, że hasło „Weź się w garść” albo „Dasz radę” albo najlepsze „Nie narzekaj inni
mają gorzej” to puste słowa. Dałam sobie czas, czarna otchłań nadal mnie pochłaniała, ale bywały dni, kiedy czułam się wyraźnie lepiej. Bywały też dni,
kiedy nawet świeciło słońce, kiedy nie koniecznie chciałam się ukryć pod kołdrą i przeczekać a próbowałam jednak walczyć o swoje. I tak stopniowo stawiałam kroki. Krok po kroku uczyłam się żyć na nowo. Zaakceptować, że długo nie będę miała znajomych, bo byłam psychicznie niedostępna i bałam się ludzi. Zrozumiałam, że potrwa zanim zaangażuje się w nowe projekty i nowe relacje. Nauczyłam się czekać, obserwować, zaczęłam stosować mindfullness, później dzięki wspaniałym kobietom z Fife, nauczyłam się medytować. Słuchałam uspokajającej muzyki, zamykałam się na świat, kiedy tego potrzebowałam, by nabrać siły do następnego dnia. Były dni, że miałam kontakt tylko z najbliższymi, chroniłam siebie jak mogłam.
Nie zrozum mnie źle. Było mi ciężko, nawet bardzo. Ja zazwyczaj towarzyska osoba stanęłam naprzeciwko zawodnika, którego kompletnie nie rozumiałam,
zaskakiwał mnie ciągłym zwrotem akcji i tym, że jak już myślałam, że wychodzę z ciemnej otchłani to znowu wszystko zaczynało się od początku. Dzisiaj od półtora roku nie jestem już na lekach, ale wciąż nie czuje się pewnie. Rozumiem, że choroba może wrócić. Wiem, że może mnie zaskoczyć, tym razem jestem już bogatsza o doświadczenia i o sposoby radzenia sobie z nią, ale czy to wystarczy?
Zobaczymy.
Dlatego wszystkim, którzy na co dzień walczą z tym niewidocznym wrogiem życzę wytrwałości i samozaparcia. A jeżeli potrzebujecie z kimś pogadać, to jestem.
Źródła:
depresja – Wielki Słownik Języka Polskiego